Się jak stanęło to że My w Bieszczadach byli ? Opowiadanie z czerwca 2002, nie startowałem jeszcze wtedy w rajdach AR, język pisania ;) sami przeczytajcie.
Się jak stanęło to że My w Bieszczadach byli ?
Pisane pod wpływem wina mego taty ;)
Lato było piękne tego roku(a to jeszcze wiosna była).... 20 czerwca 2002 zasiadam się przed kserówkami i próbuję wkuwać bardzo ambitną psychologię rozwojową z której to mam egzamin 25 czerwca - a egzamin zacnie nieprosty jest, wszelkie istoty mojokierunkowe zestresowane ja zresztą tyż. Się uczę i tak po godzinie wkuwania (nagrywam przy tym wkuwaniu wsio na kasetę magnetofonową coby se potem powtarzać z playbacku ), taki zamysł, jak tu się wymigać od nauki. Dzwonię do Szymona mojego najlepszejszego friends. - - Cześć kutasie!
- Czego
- No aktualnie nic , tak se myślę bo wiesz kochany kolego, że l lipca jestem zaproszony do rozpoczęcia pracy w miejskiej komendzie straży pożarnej, na stanowisku o wiele niższym niż dochapali się moi koledzy po szkole .
- A i ja bym gdzieś pojechał. ( cholera mocne to wino , już mi się literki pierdzielą)
- To może Podlesice ?
- Nie wydaje mię się , ja to Ci szczerze powiem że w Bieszczadach jeszcze nie byłem .
- Ano ja też.
- Więc zważając na to iż we wtorek mam egzamin z Psychy a potrafię niewiele na temat ten powiedzieć, oraz bacząc na bardzo krótki okres jaki pozostał Ci do rozpoczęcia
jakże upragnionej pracy, pragnę abyśmy zainicjowali wyjazd w kierunku jak najbardziej południowo wschodnim i przeżyli niejeden łyk piwa w bardzo sprzyjających okolicznościach przyrody i tego i niepowtarzalnej .
- No dobra to sprawdź pociągi i wpadaj do mnie po południu to obgadamy plany emigracji południowej .
— Ok. mam jeszcze zaliczenie , wpis do indexu z anglika potem wpadam na dworzec sprawdzam pociąg i wpadam do Ciebie ustalić plan wyjazdu.
- No to trzym się mordo !
- No to spadaj cioto!
- Do zobaczenia wieczorem.
Walę po wpis z anglika i na dworzec, orzec jak trasę rozplanować.
Po jakże ekscytującej rozmowie z panią z informacji, udaję się do Simona. Człowiek do którego mieszkania wkradam się za zezwoleniem starszyzny śpi. Wstawaj zaraz wyjeżdżamy. Byłem w punkcie podawania informacji,
- No i?
- No i jak wyjedziemy o 12 jutro to będziemy w Zagórzu o 24, a jak wyjedziemy dzisiaj o 18 to będziemy o 10 rano w piątek.
Zaraz - trza pomyśleć.
No to widzę że spotykamy się o 17:50 na dworcu spakowani do wyjazdu
Poczekaj nie tak szybko.
- Obczajmy plan podróży
- To się zrobi w pociągu,
- Dobra ja biere co trzeba i spotykamy się na dworcu Ok. Mam 2 godziny na spakowanie.
- Się pakuj i się spotkamy się przy kasach.
- Się wie
- Spadaj pakować graty
- Siur.
Podążam na piechotkę do domku (4km) po drodze pożyczając plecak od kolegi Reja, z którym spędziłem 6 1at na procesie edukacji i który jakimś dziwnym trafem, urodził się tego samego dnia co ja i jest starszy o 6 godzin. W domu pakowanko, kalkulacje ile czego nada, no i odjazd na dworzec. Rodzicom powiedziałem że jadę w góry i to im wystarczyło - chyba.
Po pożegnaniu rodziny udaję się na dworzec , plecak zapakowanym różnościami. zawartość będę zdradzał przy kolejnych wątkach, gdyż w owym czasie uważam tę informację za
wyprzedzającą fakty. W miejscu zbiórki jestem pierwszy i zakupuję jakiś żółte świstki. Poprosze dwa bilety. – Normalne ? Nie popierdolone. Żartowałem ulgowe ;-) Pojawia się Szymon i razem ze spadochronami wtaczamy się do graficiarskiego potwora (Jaki to pociąg ? żółty. A dokąd ? Do połowy) - na wczorajszej grilowej imprezie na której to sprawdzaliśmy na własnych ciałach różne oprocentowania, taka jedna piosnka w łepetynę weszedła:
„zdradziłaś kurwo mnie, pod pociąg się podłoże,
ale nie przejedzie mnie, bo kurwa jedzie po innym torze"
Tłuczemy się tu tu , lu tu , tu tu x 100 km chyba faktycznie po innym torze bo dojechac nie może do Warszawki. 20:00 wsiadamy w 2kl p.pośp. do Zagórza. Na centralnym dosiada się do nas Szymonowy kolega z jego fachowej sikawkowej szkoły - wpadli w temat, ja się zgasiłem. Wegetacja w pociągu, dobrze że mamy sporo miejsca to może się o przyzwoitej porze kimniemy na tych ogromnych łożach. Przed zaliczeniem z anglika miałem chwilę czasu i wypożyczyłem książkie o Bieszczadach, przestudiowałem całą, spoko zdjęcia, kultura ale najlepszy był fragment o niedźwiedziach „w Bieszczadach występuje 70% populacji niedźwiedzia brunatnego w Polsce". Mówię do druha - zobacz koleś może jakiegoś brunatniaka spotkamy. Lawa mówi że spoko by było.
Zostajemy sami w przedziale i próbujemy kimać, kładziemy głowy na plecakach i kima. Gdzieś tak około 3 rano zbudził nas konduktor i powiedział że jak chcemy jechać do Przemyśla to możemy spać dalej, a jak w Bieszczady to powinniśmy się przesadzić, wy konaliśmy manewr przesiadkowy i znowu trafiliśmy do pustego przedziału. W naszym wagonie zauważyliśmy niemałą liczbę młodzieży o wyglądzie przestępczym z młodymi paniami opiekunkami o wyglądzie studenckim. Obudziliśmy się przed samym dworcem w Zagórzu. Wyśadka i do sklepa po jakoweś żarło –konserwy, pomidory, chleb, polskie chińskie zupki, pół litra denaturatu ;-) , kliszę do aparatu (targałem zenita, nie było cyfrówek a ważył jebany z pół kilo) i z powrotem na dworzec. Na pociągającym kołtuniarskim dworcu zastaliśmy grupę młodych gniewnych i ich opiekunki oraz opiekunów. Zastanowił mnie zauważony fakt, tak pomyślałem - przyjechali w góry, mają śpiwory, spore plecaki, ale kurwa!!! Po co im monitor i reszta komputera !!!! Się więc pytam opiekuna w wieku ok. 24 lata. Na cholerę wam ten komp w Bieszczadach??? Kowboj powiada że jedzie jako przewodnik z młodzieżą poprawczakową i korzystając z taniej siły roboczej, przewozi ze swojego UW kompa do miejsca zamieszkania czyli Komańczy. Kowboj okazuje się niezłym globtroterem, miesiąc temu wrócił ze Spicbergenu - był uczestnikiem wyprawy polarnej i jego zadaniem była ochrona wyprawy przed niedźwiadkami polarnymi, oraz badanie mało występującej w tamtym obszarze flory i fauny. Mówię że też mamy w planach zobaczyć misia
- Nie łatwe to zadanie ale wykonalne. Może się jeszcze spotkamy.
- Dobra idziemy bo pociąg nadciąga.
Nadciągnął słowacki pociąg który zabierze nas do Nowego Łupkowa w samym centrum dziczy, konfliktowa młodzież jedzie z nami. Zamieniamy kilka zdań z paniami studentkami resocjalizacji, opiekunkami. Jadą z recydywą na obóz integracyjny, będą prowadzić warsztaty z komunikacji interpersonalnej. Przy okazji będą robić badania do swoich prac magisterskich. Oczywiście jadą za pieniądze podatników :-) Gubimy ich przed naszą docelową stacją. Już z pociągu dostrzegamy strumienie i charakterystyczne piece do wypalania węgla drzewnego z których unosi się smętny dymek. Wysiadamy ok. 9 w Nowym Lupkowie i do sklepu. Tym razem po baterie ale nie elektryczne tylko chmielowe, do zasilania naszych nóg. Kupiliśmy po 3 sztuki ( Tatra Mocne), pakujemy w spadochrony i ruszamy w dzicz. Po kilometrze marszu (nawet do lasu nie weszliśmy) dzwoni do mnie trener.
- Co wczoraj biegałeś ??
- 10 wybiegania.
- to dzisiaj walnij 8 II zakresu tak po 3:40 na kilometr. Jutro 12 wybiegania w niedzielę III zakres albo Cross.
Dobrze, jest ze mną Szymek. Coś mu przekazać ?
-Powiedz mu że ma to samo biegać.
- Dobrze. Na pewno wykonamy ten trening.
Nic mu nie mówiliśmy że jesteśmy w Bieszczadach żeby jego głowy nie psuć bo i tak już ma mało włosów.
Idziem do góry jakimś dzikim szlakiem, chyba troche popadało, bo kałuże małe i duże. Napieram w sandałach. Ciepło. Duszno. Przez godzinę żywo idziemy- nic ciekawego na horyzoncie, żadnych atrakcyjnych widoków. Wreszcie wyłania się jakaś wioska.
Drewniane domy, dach o ostrych spadach, wielkie obory - niektóre pokryte strzechą.
Po lewej wyłania się babisko o ciele Agaty Wróbel ale o jakże piżdziarnych nogach - Agata może jej pozazdrościć. Babsko przechodzi obok nas - ziemia się trzęsie. Lezie po jakieś siano do stodoły na górce, musiała w dzieciństwie jakiś pług ciągać bo taki rozjebane łydy to rzadkość. Idziemy w górę, napotykamy ośrodek wypoczynkowy, który bardziej przypomina pozostałości po PGR niż coś dla turystów. Ciągnie nas w jego stronę napis LODY. Wchodzimy do niby sklepu, wszystko pootwierane, stoją skrzynki po piwie. Lodów a nawet lodówki brak (pewnie poszła razem z lodami i sprzedawcą, żadnej żywej duszy)
- Ty tu chyba jakaś epidemia wybuchła.
- Spadamy bo się zarazimy.
Spadliśmy. Pociągamy nogami dalej w górę. Plecaki nie chcą się dopasować do pleców, źle upakowane czy plecy mam niekształtne? HGW (chuj go wie). Szymon też takowy problem posiada. Jesteśmy już we wspaniałym bukowo-świerkowym lesie, śmigamy wzdłuż strumyka który plumka sobie po naszej prawicy.
Robimy przerwę na jakieś amciu. Zaczynamy od mojej konserwy (gwoli wyjaśnienia - w moim spadochronie znajduje się spora część żarcia i picia, bo strażak na swoim garbie ciągnie wzwyż namiot), -konserwa z pomidorkiem w południe przy 2-metrowym wodospadzie smakuje wspaniale. Postanawiamy wykonać pierwsze fotki. Wkładam kliszę do Zenita (wazy prawie tyle co trzy piwa) celuje w sikawkowego i prawde mówiąc zjebałem to zdjęcie - byłem ślepy albo co i ostrość źle ustawiłem. Tera ja mam pozować - co by tu wydumać ?
Wchodzę na wodospad po śliskich kamieniach (już w adidasach sandały były zbyt nie teges) staję na środku, trochę niestabilnie - najwyżej spierdzielę się do lodowatej wody.
Mr. Sz. wybiera miejsce do ujęcia z dołu, w momencie robienia fotki chlapię sobie wodą obiema rękoma w twarz.- fotka jest zajebista, przy chlapaniu tracę równowagę i prawic wpierdzielam się do wody. Serce wali, ale wychodzę cało z opresji.
W drogę, przez dzicz, przez gąszcz, wilgoć. Cały czas w górę , po południu robi się trochę chłodniej. Przywdziewamy polarki. Jesteśmy trochę zasmuceni, bo nie widać żadnych pięknych widoków tylko wszędzie jebitne drzewa. Trasa góra-dół - niezły trening. Nasza cierpliwość zostaje nagrodzona wspaniałymi dziewiczymi jeziorkami Duszatyńskimi. Dookoła otoczone górami, woda zdatna do picia, nawet sprawdziłem. Delektujemy się tym cudem natury. Ruszamy na szlak, pokonujemy podejście o długości ok. 3 km ale o dość ostrym nachyleniu. Na górze jesteśmy zajechani i nic znamy wyniku meczu, a z zasięgiem krucho (jak sobie przypomnę jaki to był mecz dopiszę) Zmieniamy zalane przedtem (tzn potem) koszulki. Słychać ptasie piski-okazuje się, że jakiś mały ptaszek z gniazda wypadł i chodzi po ściółce, doglądamy małego i faktycznie jest ale są i rodzice którzy krążą na naszymi głowami. Drą dzioby i próbują nas odgonić. Zostawiamy więc pisklę. Mamy już w nogach jakieś 15 km szlajania po górach z plecakami po 20 kg każdy i powinniśmy zbliżać się do zejścia ze szlaku przy Cisnej.
Po kolejnych 5 km zejścia nie ma a my już 20km w nogach, lekko zmęczeni ;-) zaczynamy mamrotać jakie to dokładne mapy robią, bo braku orientacji nie można nam zarzucić. Kolejne 5 km i potwornie strome zejście, to wszystko co podeszliśmy na tych 20 km skumulowało się na 3-5 km zejściu. Zejście dało nieźle po stawach, bo musieliśmy hamować nie tylko swoje ciała ale także, jakże ważne plecaki. Na 18 jesteśmy w Cisnej, zatrzymujemy się przy karczmie i zaczynamy szukać pola namiotowego. Po drugiej stronie jest pole, ale koślawy dziadek chce 9 zł od osoby - chyba go pojebało. Biegnę 3 km ( to właśnie oznaka nienormalności i sadomasochizmu , jaki normalny człowiek po przejściu 25 km z 20kg plecakami biegnie ?????/) biegnę więc te 3km za miasteczko do drugiego pola które jest na mapie, ale w rzeczywistości nie istnieje, wracam i dogadujemy się z szefem karczmy że rozbijemy nasz wigwam za karczmą. Koleś jest niezły nawet wrzątek nam zaparzył na zupkę, pozwolił się umyć na zapleczu (nic oczywiście za darmo 10 zł na 2 osoby za noc) ale spoko, walnęliśmy jeszcze piwko z drewnianym kompanem, który wrósł za stołem. Kima. Z zaśnięciem nie było problemów (mimo że w knajpie była impreza), ale z pobudką;-) Wstajemy i każda część ciała nie boli, tylko napierdala. Próbuję składać namiot. Szymon wyciągnął karimatę przed namiot i dalej kima, nie pozwalam mu na długi relaks, bo będzie miał przewagę. Szamiemy śniadanko, pakujemy graty i idziemy na przystanek PKS, taki był plan-jechać o 9:39 do Wetliny. Stoimy na przystanku ale coś autobus nie przyjeżdża i w końcu trybik przeskoczył. KURWA dzisiaj jest sobota ten autobus nie jeździ - zajebiście, mówiem. Co robim? Idziem, może się dostaniem na połoninę jako inno drogo a jak nie to pieszkom na wiedczór-25 km ;-) spoko myślę damy radę ale szkoda widoków.
Odchodzimy 50 metrów od przystanku, zatrzymuje się koło nas bus, okazuje się, że jedzie do Wetliny. Jak fart to fart. Wysiadka, po lodziku (kupiliśmy - bez głupich skojarzeń:-)) Wtaczmy się znowu w górę. Cel - Połonina Wetlińska. Nawet płacimy 2 zł za wejście do parku narodowego. Widać mamy jeszcze siłę, bo wyprzedzamy turystów z siłą wodospadu. Na drogowskazie napisali że na górę cepry wtaczają się 2:45 a my po
1 godzinie 20 min byliśmy na górze - sportowcy. Wychodząc na zaczątki połoniny doznajemy tego na co czekaliśmy - wspaniały widok, powietrze, specyficzne tańczące trawy i nasi znajomi kryminaliści się pojawiają. Kowboj na końcu stawki. Magistrantki w środku bandy- lezo na górę, tak jak my. Próbują z nami iść ale nie dają rady, trochę rozmawiamy. W drodze próbuję uczyć się tej cudnej psychy przez walkmana - może i coś weszło, ale na górze wole delektowanie się sprzyjającymi okolicznościami przyrody i tego i niepowtarzalnej. Wygląda to piknie. lepiej niż na obrazkach w książce. Chmury zostawiają fikuśne cienie na widocznych z góry stokach. Na dole widać nitkę i co jakiś czas coś po tej nitce jeździ. Planeta grzeje. Postanawiamy w najwyższym punkcie połoniny walnąć się na karimatach otworzyć beer i palić się w słońcu bo planeta nieźle grzeje. Przechodzący turyści wyglądają gorzej niż my wczoraj po 25 km, pozdrawiają nas i pytają czy mamy wodę - o dziwo napajamy ich czworonogi oni sami nie chcą ;-) Po godzinie leniuchowania podnosimy dupy
z tej cudnej trawki. Docieramy do schroniska na połoninie - a tam normalnie ruch jak na Marszałkowskiej albo w Kościeliskiej. Sezon jeszcze nie w pełni a tłumy się już przewalają. Robimy fotkę i spadamy w dół, zejścia są gorsze od podejść. Siadają kolana. Kolejny cel -chata socjologów w Lutowiskach , jakieś 11 km od naszej obecnej pozycji. Chata drewniana wybudowana przez studentów Białostockich , Bartek mi polecił, mówił że był, że spoko i w ogóle, to włączamy ja do planu. Na dole sklepik, lodzik ;-) ja Jemu on Mi :-) kupił. W drogę. Po asfalcie. Mija 2 km i łapiemy stopa, jakiś jeep. Szymon zapytuje a gościu do niego po niemiecku, to on mu po angielsku, totalne łamanie języków. I już z Francem jedziemy, gadamy troszkę. Zostawił żonę z córką w sanatorium a sam jeździ po Polsce, był już w Zakopcu, ale nic był zachwycony „za dużo ludzi” - teraz jest w dziczy i bardzo mu się tu podoba. Zabiera nas na cmentarz w lesie, takich cmentarzy polsko -ukraińskich są w lasach setki, pojedyncze mogiły i krzyże. Cmentarz dość duży i dobrze zachowany, niemiec mówi, że dla takich miejsc warto przyjeżdżać - przytakujemy, robimy fotki i jedziemy jego Range-roverem do Lutowisk. Wysadza nas przy blaszkau -barze na skrzyżowaniu, na górę do chaty socjologów jakieś 4 km. Zabieramy się do drogi, a tu nagle glos:
- Panowie dokąd??
- Do chaty socjologów.
- A to musicie zaczekać, bo ja mam klucze. Odpowiada wysoki człowiek o jasnych włosach z wielkim psem przy nogach. Siedzi przy ławeczce z innym tak na oko 60 letnim ziomkiem. Podchodzimy witamy się, zdejmujemy spadochrony. Kupujemy po piwku w blaszaku i zasiadamy z nimi. Okazuje się, że to dwa Wojtki są .Opowiadają nam jak się tu, w Bieszczadach, znaleźli. Starszy przyjechał w 1968 roku uciekł przed jakimiś prześladowaniami, młodszy-rok temu, pewnie też miał z kimś na pniaku. Młodszy opowiada o bieszczadnikach. Tu mieszkają różni ludzie, głównie uciekinierowie. Drwale, mało rolników, bo ziemia ciężka, wypalacze węgla ale jednostki to nieprzeciętne ogólnie. Przyjechała kiedyś telewizja-mówi—robić reportaż o owczarzach i w ogóle o ludziach Bieszczad. Podchodzą do jednego ze stadkiem owcy, widzą że gość jakąś książkę czyta.
Co pan czyta? – A, Szekspeara. Można zobaczyć? Podnoszą książkę i nie mogą uwierzyć bo faktycznie jest to Szekspear ale w angielskiej wersji. Niezła zdziwka. Po skończeniu pierwszego browara już mamy ruszać na górę, ale przychodzi jeszcze dwóch ziomków. Wyglądają jak dwa diabły, cali uwaleni w sadzy. Od stóp do głów czarni. Gdyby nie białe plamy w miejscach oczodołów pomyślelibyśmy że murzyni. Domyślamy się, że to wypalacze węgla. Witają się z nami brudząc nasze ceprowskie ręce;-) kupują beer i się dosiadają normalnie bez żadnych słów. To my po następny trunek. Wracamy do prowizorycznego stolika. Opowiadają jak się tutaj znaleźli, jeden zwiał z domu dziecka jak miał 14 lat, drugi chyba jak był na przepustce w woju. Teraz mają Tu żony i dzieci, jak trzeba mówią -ścinamy drzewa w górach i to jest nasze ukochane zajęcie. Teraz nie ma ścinek, więc węgiel wypalamy. Nagle jeden poszedł się wysikać za blaszak do strumienia, a strumień miał dość strome brzegi - Drugi podbiegł i zepchnął go dla uciechy w dół , tamten wpierdzielił się w wodę. Krzyczy z dołu: Zaraz mu, kurwa pokaże strumień z mojego punktu widzenia. Drugi - wracaj bo Ci piwo podciągają. Wrócił - Jakbym Cię nie lubił to bym Ci normalnie zajebał. Pijemy, gadamy, po 10 min jeden czarnuch do drugiego- patrz kto idzie (do drugiego stolika podchodzą 2 kobity z dziećmi ) To nasze żony, po cholerę one tu przylazły?
Krzyczą do nich- Laski czego wy tu szukacie ? Kobity odpowiadają: Przyszłyśmy na podryw. Odp -a jak tak to w porządku. Mówią nam o dzieciach i pokazują które czyje. Do kobit podchodzi jakiś gość w "Kapeluszu. Jeden z ojców krzyczy- Ty Ferdek chcesz bez kapelusza chodzić, zaraz Ci bańkę przetrącę, zostaw nasze babki. Kobity: Ty tam siedź brudasie i pij to piwo. Do nas - zobaczcie, jakie cholery pyskate się robią mężowie im śmierdzą , do męża brudasie. Jeden woła do dziecka - Marta chodź to taty. Matka mówi coś do dziecka i dziecko zostaje z nią. On do nas - no i mi jeszcze dzieci wytresowała. Pytamy się. Co robicie zimą. Mówią że przez zimę mogą i 20 książek przeczytać, Telewizja ich nie ciągnie bo i tak słaby zasięg ;-). Pytamy o dzieci. Dzieci takie jak wszędzie w Polsce, doją z nas jak mogą .
Żegnamy czarnuchów i starszego Wojtka i z młodym oraz jego psem-suką zaczynamy iść pod górę, chwali się że schodzi kilka razy dziennie na dół i wchodzi do góry. Mówimy, że już trochę w nogach mamy ale jeszcze wszystko nie uszło. Było wielu takich co mówili jacy to oni mocni, mieli super sprzęt ale stawali jak wryci pod górę. My sprzętu dobrego nie mamy ale mamy mocne nogi. Idziemy i nasza droga przeradza się w walkę na mocne nogi z gościem, nic nie mówił o ściganiu, ale tempo narzuca mocne. On przyspiesza my też , on zwalnia, my przyspieszamy. Jesteśmy już zmęczeni, mokre koszulki, ale nie takie kryzysy się przechodziło. Po nim widać że też już jest DOBRY , zwalnia po ok. 2 km przy ławeczce , siada mówi że odpoczywamy - my na to że nie potrzebujemy. Skoro tak to idziemy, my plecaki po 20 kilo on jakiś mały chyba lekki, walczy dalej - my też. Dochodzimy do chaty wchodzimy zziajani, patrzymy po sobie i śmiejemy się z Szymkiem, on wchodzi do swej komnaty i mówi żebyśmy przynieśli wodę w wiadrach ze zbiornika 100 metrów niżej. Bierzemy po 2 wiadra i idziemy po wodę. Napełniając wiadra śmiejemy się z gościa- jaki twardy, ale bez psa by nie dal rady, chyba piwo na niego źle działa. Szymek stwierdza, że jak on tu mieszka ponad rok z tą suką, to nie ma bata-musi ją dymać. Zalewamy się śmiechem, wnosimy wodę i wstawiamy na kaflowy piec. Nalewamy wody do gumowego pojemnika który wisi i pełni rolę prysznica.„kąpiemy" się i czujemy wyśmienicie, podniecamy ogień w kominku, pieczemy kiełbaski pijemy, taterkę i słuchamy jaki to on jest zajebisty. Po godzinie słuchania tego egocentryka jesteśmy coraz bardziej wkurzeni, gościu robi z siebie supermena albo coś w tym rodzaju. Po kiełbasce idziemy spać. W łóżku ;-) Ranek bez niespodzianek. Ruszamy dalej.
Schodzimy po bardzo liściastym, zielonym lesie. Znajdujemy pieniek, którego turlanie w dół sprawia nam ubaw. Puściliśmy go w dół i tak się turlał ze 40 sek ( trzask, prask itp..) Wychodzimy na drogę, chmurzy się i zaczyna lać. Podbiegamy do pobliskiej altanki ( wpakowaliśmy się do jakiegoś gospodarstwa ) tam przeczekujemy ostry deszcz i grad, były gniazdka – ładuję telefon. 20 min. później ruszamy do sklepu, zapasy na wieczór, piwko, konserwy, kiełbaska na ognisko i po lodziku. Jest mokro i ślisko, ruszamy po asfalcie, bo w górach z plecakami byłaby jazda figurowa na liściach. Znajdujemy zajęcie, liczymy rozjechane napotkane zwierzątka. 22 żaby, 6 ślimaków i 2 ptaszki. Bar. Czas na piwko. Turystów brak. Tylko my tacy twardziele. W barze starsza pani, okazuje się, że właścicielka. Opowiada jak była celniczką na Polsko-Ukraińskiej granicy. Dziwi się, że w takim czasie się włóczymy, turystów jeszcze mało, dopiero szykujemy się na większe naloty. Ruszamy dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg, liczymy rozjechane zwierzątka. Zaplanowaliśmy nocleg na dziko przy zalewie solińskim. Wchodzimy w dzicz , jest polana, ta co na mapie. Zaczynamy się rozglądać za jakimś intymnym miejscem do rozbicia namiotu. Znowu zaczyna lać, ale tym razem już nie ma altany. Cieknie po nas, ale robimy se z tego niezłe jaja i zaczynamy tańczyć na deszczu. Idziemy jakieś 300 metrów, Szymon zauważa ze nie ma telefonu.
No, to zadzwonimy do pana, ale ja nie mam telefonu? Zadzwonimy do pana. NO i dzwonie – cisza. Hmm, 50 metrów dalej dzwonię – cisza, Chodzimy tak jeszcze jakieś 500 metrów i nasłuchujemy. Jest chłodno, mokro. Słychać. Hehe znaleźliśmy. Wkoło telefonu są też poziomki, to smakujemy. Znowu ta sama droga. Na końcu długiej polany na granicy lasu postanawiamy się rozbić. Zaraz przy ambonie, są sosnowe drzewa, więc można nazbierać – znaczy nałamać trochę gałęzi na ognisko. Powinno się ognisko podniecić, mamy prawie 0,5 litra denaturatu, w jakim celu to zaraz opiszę. Robimy fotki na ambonie. Zbieramy gałęzie, namiot rozbity. Czas podniecić ogień. Polewamy niebieskim płynem i zaczyna nieźle kopcić, a tu nie wolno palić ognisk, ale co tam Szymon jest kpt. Straży Pożarnej ;-) Wyciągam kiełbaski, wypijamy piwo i suszymy mokre ciuchy i buty. Jedną suchą puszkę po piwie obcinam na samej górze, wlewam denaturat, nad nią stawiam stalowy kubek i zaczynam na tej amatorskiej kuchence gotować wodę na zupkę, Szymon się śmieje, ale potem zupę wpierdziela.
No to były 2 dania zupa i kiełbacha. W czasie pieczenia coś po lesie łaziło, ale nie kwapiliśmy się żeby sprawdzić. Ciuchy suszone przy ognisku strasznie capią dymem. Moje adidasy były blisko ognia i się fajnie poodkształcała w nich pianka, jeden taki drugi inny, fajnie qrw...
No to w kimono,
Smacznie śpimy a tu nagle ryyyyyyykkkkkkkkk. Obaj się obudziliśmy, szok. Znowu ryk. Pytam się Szymona – to twoje czy moje ? Co ? Serce tak wali ? Nasze. Znowu ryk przy samym namiocie. Właściwie takie ryczące szczekanie. Niedźwiedź. To on wywęszył kiełbachę. Co robimy ? Wychodzimy czy zostajemy w namiocie ? może na ambonę ? Jak zacznie coś robić z namiotem to spierdzielamy na ambonę.. Rozsuwamy po cichu namiot. Słuchamy. Znowu ryyyyyykkkkkkk, ale już dalej od namiotu. Nasłuchujemy, coraz dalej, coraz płycej. Stres, wróci czy nie ? Co robić? Zostajemy czy spadamy. Zostajemy. Nie możemy zasnąć. Mały ruch gałązki i znomu łup,łup - serducho. Zasypiamy dopiero jak słychać ćwierkanie ptaków i jest trochę jaśniej.
Nie wyspaliśmy się, oglądamy ślady po tym czymś. Ciuchy śmierdzą, buty powyginane. Ale śmiechawkę mamy. Pakowanie i w drogę na Solinę. Przed nami jakieś 25 km. Znowu ta sama zabawa, liczenie trupków i śmiechawka z sytuacji w nocy. Traper opowiadał, że był na Szpicbergenie i tam z szotgunem chodził jak ochraniał ekipę od niedźwiedzi polarnych, i mówił, że niedźwiadek to ma przednie łapy krótsze i w dół wolniej zbiega. Pod górę ma gorzej- jasne kurna. Przechodzimy przez rzekę Solinę. Po tych opadach rzeka wygląda jak wielki ściek lub IangCy w Chinach, płynie brązowa maź. Chcesz się wykąpać ? ;-) Przydały by się hulajnogi ;-) W dół, pod górę, szkoda kolan tak po asfalcie. Próbujemy łapać stopa, ale hmmm, tutaj nic nie jeździ. Jest 8 rano, ruch lipny. Jest, był. Jest auto i nawet się sam zatrzymał jakiś młodzian mini ciężarówką, akurat jedzie do Soliny. Plecaki na pakę a my do kabiny. I już nad Soliną- w południe. Niezła zapora, prawie 30 metrów wysokości. Z lewej przepaść z prawej woda, ale jaka fajna, niebieściutka. W wodzie jakieś ryby, wielkie, wielkie karpie, normalnie widać je z góry. Karmimy chlebem i łazimy po tamie. Za nią stragany, prawie jak na Krupówkach w Zakopcu. Autobus za 3 godziny, to po żarełko do sklepu, oddalamy się od tamy, wyciągam magiczna denaturatową maszynkę i gotujemy wodę. Wcinamy zupki i kanapki z konserwą i pomidorami. Hehe jutro egzamin z psychologii, chyba na 3 nie umiem ?? Autobus, pociąg i znowu cała noc telepania. Traper i poprawczaki jadą z nami. Opowiadamy o przygodzie z niedźwiedziem. Zasypiamy bez problemu na bagażach. W Wawie jesteśmy ok. 5:30. Do Siedlec dojeżdżam ok. 10, A od 10 egzamin. Do domu jeszcze 4 km dźwigania plecaka. Kąpanie, śniadanie i na egzamin. Wchodzę o 11:30. Losuje pytania i zaczynam kombinować. Pani dr. Egzaminator – coś niewyraźnie odpowiadasz, jakoś wiesz o co chodzi a się gubisz. Pani doktor właśnie wróciłem z wyprawy w Bieszczady i miałem spotkanie z niedźwiedziem. Ona na to – Ja kocham Bieszczady. Rozmawiam trochę o Bieszczadach a potem odpowiadam na jeszcze jedno pytanie. No to na 3 pan odpowiedział. Ale że był pan w Bieszczadach to 4, niech będzie moja strata. No to niech będzie pani strata 4. No i było 4. 3- za widzę i 1 za Bieszczady. Niezłe tam są czady w tych Bieszczadach. Jedźcie a nie pożałujecie. Dajcie czadu.
2 komentarze:
Woooooow :)) Niezla wyprawa...
I super opowiadanie. Mozna sie posikac (ze smiechu oczywiscie).
Pozdrawiam i czekam na wiecej takich!!
Dobre opowiadanie :)
Prześlij komentarz